środa, 22 września 2010

Nożownia

Jak się okazuje nasza miejscowość słynie z produkcji noży. Nie chodzi jednak o zwykle noże kuchenne, gdyż tutejsze okazy to prawdziwe białe kruki i chrapka dla kolekcjonerów. W samym mieście jest kilkanaście sklepów, które oferują noże w różnych rozmiarach, kształtach i kolorach. Ich ceny są bardzo różne – wahają się od 10 do aż ponad 150 euro. Zakup noża jest bardzo trudny ze względu na fakt, że co drugi wystawowy okaz nam się podoba.

Paradoksalnie jak na miasto, które słynie z produkcji noży dziwi nas fakt, że w naszym mieszkaniu ciężko znaleźć dobry i ostry egzemplarz.

Duma miasta widziana okiem artystów:

¨Mur Berliñski¨ style :)

U nas byly malowane krowy, tutaj noz z laciatym akcentem.

Znalazl sie tez, jak to okreslil znajomy Hiszpan, ¨polski akcent¨.

Spotkania zakupowe

Jak już wcześniej wspomniałyśmy podczas robienia zakupów często przydarzają nam się niespodziewane przygody. W wyniku tych zdarzeń często udaje nam się poznać ciekawych ludzi, w związku dużo łatwiej jest nam się zaklimatyzować w Albacete.

Podczas kolejnego wypadu do Marcadony udało nam się zawrzeć aż 2 znajomości. Przemierzając półki z alkoholami, słysząc znajome polskie dźwięki zaczepiła nas Asia – sympatyczna Polka, która od 10 lat mieszka w Hiszpanii. Od niej sporo dowiedziałyśmy się o Albacete i jego mieszkańcach. Przy lodówkach z owocami morza dzieliła się z nami swoim doświadczeniem z długiego jak dla nas pobytu tutaj. Nasza rozmowa zainteresowała również kolejną osobę. Był nią Łukasz – jak się później okazało również student WZu, który ostatni rok, tak jak my teraz, przebywał tutaj na stypendium Erasmus. Znał on sporo osób z którymi my miałyśmy już do czynienia (Winnie, Jesus), a także skontaktował nas z Olą, która razem z nami będzie studiować na UCLM w tym semestrze.

Jako, że pilne z nas studentki wybrałyśmy się pewnego dnia do „Grosika” w celu zakupienia niezbędnych nam artykułów papierniczych. Podczas gdy Doma szperała wśród teczek, Ola zauważyła, że pilnie przygląda nam się nieznajoma dziewczyna. Zignorowałyśmy jednak ten fakt wiedząc, że każda osoba która posługuje się innym niż Hiszpański językiem wzbudza tutaj ogólne zainteresowanie. Wkraczając do innego działu toczyłyśmy zawziętą dyskusję na temat zakupu odpowiedniego zszywacza. Z piersi Oli wyrwało się zdanie (a właściwie dwa słowa) „…ale nie…”, które zaważyło o późniejszym toku zdarzeń. Nieznajoma przemówiła: „Are you maybe from Poland?”. Tym pytaniem zabiła nam ćwieka. Sara, przemiła dziewczyna, która wakacje spędziła na praktykach w Warszawie, przyznała nam się że faktycznie nas śledziła, gdyż z wyglądu nie przypominałyśmy jej Hiszpanek. Po krótkiej, jednak bardzo miłej rozmowie, zaprosiła nas na wspólne spędzenie ferii w towarzystwie jej znajomych. Wieczór okazał się bardzo udany, pomimo faktu że z 6 spotkanych osób tylko 2 mówiły po angielsku.

wtorek, 21 września 2010

Botellon

Znana wszystkim studentom wikipedia określa botellon jako: "zwyczaj spożywania alkoholu w miejscach publicznych, takich jak parki, skwery i plaże. Zwyczaj ten ma swoje korzenie w Hiszpanii. Nazwa Botellón pochodzi od hiszpańskiego słowa la botella (butelka) i oznacza dużą butelkę. W Botellón uczestniczą zazwyczaj młodzi ludzie, którzy spotykają się aby porozmawiać, spożywać alkohol i posłuchać muzyki. Alkohol kupowany jest w supermarketach ze względu na niskie koszty. Zwyczaj spożywania alkoholu w miejscach publicznych ma także zwolenników w innych krajach, jednak nie wszędzie prawo pozwala na taki proceder."

Podczas ferii w Albacete botellon był niezwykle popularny. Młodzi ludzie, w sporej części nieletni, spotykali się co wieczór na Plaza del Toro aby oddac się konsupmcji alkoholu. Pragnąc w pełni doświadczyć kultury hiszpańskiej wybrałyśmy się w miejsce libacji alkoholowej.

Za pierwszym razem rozsmakowałyśmy się w domowo robionej sangrii, do której przygotowania potrzeba:
-różnego rodzaju owoców jak np. jabłka, pomarańcze, banany itp.
-wino
-sprite
-cynamon
-odrobina dobrych chęci i czasu
i voila! Mamy pyszną sangrię.

Innym razem zakupiłyśmy profesjonalny pakiet bitellonowy składający się z:
-butelki wódki (w naszym wypadku Absolut)
-2 litrowej coca-coli
-siatki z lodem
-plastikowych kubeczków.
Cena - 20 euro, trochę drogo.

Poniżej kilka zdjęc z naszej nocnej eskapady.

Na zdjęciach oprócz autorek, Justyna i Maria (nasza koleżanka z północy).

Nasze miejsca

W celach zrobienia zakupów wybieramy się głównie w kilka miejsc:
*Eroski (zwany „Grosikiem”) i Marcadona – dwa supermarkety. Zawsze przemierzamy dział szynek i marzymy o kupnie Jamon. Robiąc zakupy często przytrafia nam się coś ciekawego.





*Blanco (“Białas”) – fajny sklep z odzieżą należący do sieci sklepów Zara, Bereshka i Stradivarius. Niedrogi, ma wiele promocji (Doma kupiła portfel za 3 euro a Ola upatrzyła torebkę za 9). Czujemy, że w niedługim czasie możemy roztrwonić tam większą część naszego stypendium.

*Mini Asia – najtańsze zakupy w mieście, wszystko made in China, łącznie ze sprzedawcą.
• Kosz na śmieci – 0,75 euro.
• Lusterko powiększające – 1,80 euro.
• Łaciata miseczka – 0,75 euro
• Atmosfera chińskiego bazaru- bezcenne



*Dixieland – knajpa, która ma wiele plusów:
-sympatyczny właściciel, mówiący po angielsku
-wi-fi, czyli możliwość korzystania z Internetu
-dobrze przyrządzane napoje po niskich cenach
-dobra muzyka
-popularna wśród mieszkańców okolicy
-jeden minus – miły kelner z dziwną wadą- jego ciągłe spojrzenia są niewytłumaczalne i budzą mieszane uczucia. Chyba czeka aż pójdziemy żeby nas skasować.


*Atocha – miejsce eksperymentów kulinarnych. Lubimy ze względu na smaczne przystawki. Jak dotąd wypróbowałyśmy:
~Suspiros jamon con pimientos de padron – smażone kawałki szynki jamon z małymi papryczkami – całkiem smaczne
~Empanadillas – pieczone pierożki z farszem rybno-pomidorowym – jak dotąd jedno z lepszych dań
~Gamba a la gabardyna – krewetki w cieście z sosem czosnkowym – bardzo smaczne


~Croquetas – krokiety z bliżej nieokreśloną zawartością – przeciętne
~Sepia – mątwa – ohydne gumiaste wodne żyjątko, zupełnie bez smaku


~Champion a la plancha – smażone grzyby pływające w oliwie – dobre na przystawkę ale nie jako danie główne
~Tigres – nadziewane małże – dobre
~Oreja plancha – smażone, panierowane świńskie uszy – żylaste z włoskami, na wyrafinowane inaczej podniebienia





Eva i Maribel

Wieść niesie, iż Hiszpanki nie należą do kobiet dbających o czystość. Z początku obawiałyśmy się, że w związku z tym na nas spadnie ciężar sprzątania mieszkania. Okazało się jednak że E&M są bardziej pedantyczne niż my. Ustaliły z nami grafik obowiązków domowych. W drodze losowania Ola sprząta kuchnie we wtorki, a w poniedziałki łazienkę. Doma natomiast kuchnie będzie ogarniać w środy, a łazienkę w czwartki. Podczas drugiego i trzeciego tygodnia oraz w każdy weekend musimy sprzątać resztę mieszkania (nasze koleżanki opuszczają Albacete na weekend i udają się do swojej rodzinnej miejscowości).

Opis i krótka charakterystyka dwóch mieszkanek bloku przy Hermanos Quintero:

Eva
– niska właścicielka burzy ciemnych loków, które, jak sama to dobrze określiła, bez odpowiedniego wymodelowania wyglądają jak lwia grzywa
-posiadaczka 6 kolczyków (oficjalnie)
- fanka sagi „Zmierzch”, należąca do „Team Jackob” (którego nazywa „Hakob”)
-potajemnie zakochana w kelnerze z pobliskiej kawiarni, niestety wybranek nie odwzajemnia jej uczuć, gdyż ma narzeczoną alias „Imbecil”
- uważająca większość mężczyzn za …..kinkis
-w przyszłości chce zostać nauczycielką dzieci, których określa mianem „imbecils”

Maribel
-blondynka, również niewysokiego wzrostu
-studiuje handel i pracuje w Zarze w Albacenter
-ulubiony motyw – krowie łaty
-rzadko bywa w domu, dlatego też mało o niej wiemy.

Z początku nasze relacje były niezręczne z powodu bariery językowej. Jednak dzięki wysiłkom z obu stron (dziewczyny próbowały mówić po angielsku, Ola po hiszpańsku, Doma pilnie słuchała) oraz pomocy słownika powoli zaczęłyśmy się dogadywać.
Dziewczyny są miłe i zabawne. Można je podziwiać za pewność siebie. Dwa razy wspólnie wybrałyśmy się na ferię poimprezować. Mamy nadzieję, że nasze dalsze relacje będą coraz lepsze.



Szukanie mieszkania

Przed wyjazdem do Hiszpanii zastanawiałyśmy się jakie lokum będzie dla nas najlepsze. Z początku nasz wybór padł na akademik. Jednak gdy zobaczyłyśmy ceny (400 euro za miesiąc) stwierdziłyśmy, że nie jesteśmy aż takimi frajerkami by tyle płacić za samo zakwaterowanie. Zapewnienie ze strony uniwersytetu o ich pomocy w znalezieniu mieszkania, pozwoliło nam spać spokojnie i nie obawiać się o kwestię związaną z przyszłym lokum. Po dotarciu na miejsce okazało się jednak, że sytuacja wcale nie wygląda tak cukierkowo.

Jeszcze w dniu naszego przyjazdu Fran poinformował nas, że znalezienie mieszkania może okazać się nie lada wyczynem. Jednak my nie tracąc swojego optymizmu, wierzyłyśmy że biorąc się ostro do poszukiwań uda nam się znaleźć lokum już w ciągu 2 dni. Kolejnego dnia mieszkańcy Albacete obchodzili święto, wobec tego i my zawiesiłyśmy nasze poszukiwania na jeden dzień aby świętować razem z nimi. W czwartek wcieliłyśmy nasz plan w życie. Przeczesując strony internetowe natknęłyśmy się na kilka ciekawych ofert w dobrej cenie. Byłyśmy ograniczone ponieważ na mieszkanie chciałyśmy przeznaczyć jedynie 150-200 euro miesięcznie. Ucieszone pierwszym sukcesem spisałyśmy numery telefonów potencjalnych współlokatorów i udałyśmy się na spotkanie z Franem. Nasz mentor natomiast zajął się przeczesywaniem ulic. Ofert mieszkań szukał na słupach, przystankach czy tablicach ogłoszeniowych. Z notesem pełnym numerów udałyśmy się do ORI (hiszpańskiego BWZu).

Ku naszemu zaskoczeniu na miejscu okazało się, że nikt z tam obecnych nie włada językiem angielskim. Szok numer 1. Szok numer 2 – pracownicy ORI najwidoczniej nie zostali zatrudnieni tam, aby pomagać studentom. Wiadome było od początku, że „olewusy” nie zamierzają pomóc nam w znalezieniu mieszkania. Ogłoszenia, którymi dysponowali były stare i dawno nieaktualne (data ważności maj 2008). Rozczarowane postawą Hiszpanów, ciągle wierzyłyśmy, że jedna ze znalezionych przez nas ofert będzie tą jedyną.

Fran przystąpił do wybierania kolejnych numerów na telefonie. Mimo, że nie rozumiałyśmy w całości prowadzonych przez niego rozmów, domyślałyśmy się iż nie są one dla nas pomyśle. Z każdym kolejnym telefonem nasza nadzieja malała. Średni czas jednego wykonanego przez niego połączenia to 30 sekund. Po obdzwonieniu wszystkich osób na naszej liście nie pozostała nam nadzieje na to, że szybko wyprowadzimy się od Winnie.

Pierwsza realna szansa na wynajęcie mieszkania pojawiła się dopiero w piątek. Justyna (znajoma z WZtu) znalazła mieszkanie dla 4 osób – nas trzech i poznanej wcześniej Marii, studentki Erasmusa z Finlandii. Razem z Jesusem (mentorem Marii) poszłyśmy obejrzeć mieszkanie. Spodobało nam się. Lokum było przestronne ze świeżo wyremontowanymi sypialniami i kuchnią zaopatrzoną we wszystkie niezbędne dla nas sprzęty (zakupione poniekąd w IKEI). Nie mogło być tak idyllicznie, musiał być jakiś haczyk. Po pierwsze cena – 200 euro plus miesięczne opłaty, co stanowiło górną granicę naszego budżetu. Drugą kwestię stanowił depozyt – 400 euro (sic!). Po negocjacjach Jesusa, Catarrina (właścicielka mieszkania) powiedziała że jutro zadzwoni z ostateczną decyzją w sprawie wynajmu.

Wracając do domu cieszyłyśmy się ze znalezienia mieszkania, ale jednocześnie kombinowałyśmy skąd wziąć do jutra 600 euro. Sprzedaż organów wchodziła w grę. Po kilku minutach po naszym powrocie do tymczasowego domu, sms od Frana – „Znalazłem mieszkanie za 145 euro miesięcznie. Jutro idziemy oglądać”. Co teraz? Byłyśmy nieco rozdarte, z jednej strony kwestią kasy, z drugiej lojalności wobec dziewczyn. Różnica w cenie była spora w związku z tym powiedziałyśmy dziewczynom o alternatywnej ofercie mieszkania, mając jednocześnie nadzieje że to zrozumieją.

Następnego dnia poszłyśmy obejrzeć mieszkanie. Spotkałyśmy się z Evą i Maribel, dwiema Hiszpankami wynajmującymi połowę mieszkania i szukającymi współlokatorek. Dziewczyny wydały nam się sympatyczne, jednak problemem był fakt że prawie w ogóle nie mówiły po angielsku. Mieszkanie było skromne i niewielkie, ale dla nas w zupełności wystarczające. Po tym spotkaniu zdecydowałyśmy wynająć mieszkanie, które było w dobrej cenie i niezłej lokalizacji, blisko uniwersytetu i centrum.

Tym sposobem wyrwałyśmy się spod szponów zachłannej i agresywnej Brytyjki.








poniedziałek, 20 września 2010

Nasi polscy Hiszpanie

Miałyśmy niezwykłe szczęście natrafić na dwoje bardzo miłych, pomocnych ludzi: Frana i Marie – naszych hiszpańskich mentorów. Mamy wrażenie, iż oni również cieszą się z faktu bycia naszymi mentorami, gdyż oboje spędzili wspaniały czas w Polsce, studiując i pracując(w mieszkaniu Frana znajduje się masa pamiątek z Polski). Zarówno Fran, jak i Maria nie należą do typowych Hiszpanów – są dobrze zorganizowani, nie imprezują całe noce, dużo podróżują i świetnie mówią po angielsku. Gdyby nie ich pomoc zapewne wracałybyśmy teraz do Polski. Pomogli nam znaleźć mieszkanie, załatwić wszelkie formalności na uniwersytecie i zaaklimatyzować się w Albacete.

Dwie białe twarze, Maria i hiszpańskie pączki.


Maria, Fran i Doma pijąca czekoladę na zimno.

Feria, czyli jak bawi się typowy Hiszpan

W dniu naszego przyjazdu do Albacete, rozpoczęła się feria, czyli trwający 12 dni jarmark. Ma on jednak niewiele wspólnego ze znanymi nam z Polski jarmarkami (chociażby dominikanskimi). Na pozór przypomina wielkie wesołe miasteczko z diabelskim młynem, rollercoasterem, wata cukrową sprzedawaną na każdym rogu i innymi tego typu atrakcjami. W mieście jest specjalne miejsce, gdzie co roku odbywa się impreza, w tym roku po raz 300 setny mieszkańcy Albacete bawią się podczas ferii.

Zaczyna się niewinnie – wkraczając na teren ferii naszym oczom ukazują się stragany z grami i loteriami, gdzie można wygrać pluszowego węża (Ola miała na niego wielka chrapkę), palmę w doniczce, złota rybkę czy komputer. Nawet nam nie udało oprzeć się pokusie hazardu. Skuszone nagrodami i faktem, że loteria była „gratis” dałyśmy się namówić na udział. Czekając na rozpoczęcie gry obmyślałyśmy jakby tu donieść naszą wielką plazmę do mieszkania. Nagle zaczęło się, na ekranie pojawiały się kolejne losowane numery, a poziom adrenaliny sięgał zenitu. Drżącymi rękoma zaczęłyśmy odznaczać losowane numerki. Podekscytowane bliskością wygranej za placów usłyszałyśmy przeklęty krzyk BINGO! Ktoś zgarnął nam nagrodę sprzed nosa. Do końca naszego pobytu będziemy musiały zadowolić się 17 calowym telewizorkiem.

Idąc dalej kończy się strefa zabaw, a rozpoczyna część handlowa. Można tam zakupić wyroby regionalne – słynne noże z Albacete, skórzane portfele, czy torebki, biżuterię, ceramikę i ręcznie zdobione wachlarze. Udało nam się tam znaleźć breloczki do kluczy z symbolem Hiszpanii – bykiem.

Esencją ferii jest tak naprawdę jedna, a właściwie dwie rzeczy: mojito i sangria. W centrum placu znajduje się masa barów, gdzie można zakupić te niezwykle popularne drinki. Każdy z barów zwabia klientów na swój sposób – dobrą muzyka, atrakcyjnymi kelnerkami, czy gadżetami (jak dla nas tandetne kapelusze i kubki). My w celach konsumpcyjnych odwiedziłyśmy kilka z tych miejsc. W każdym z nich mojito miało nieco inne oblicze. Różniło się kolorem, ilością alkoholu, rodzajem cukru i dodatkami (zamiast limonki, niektórzy dodawali sprite`a). Odpowiadając na pytanie czytelnika, nie ma możliwości upicia się tymi drinkami. Ilość alkoholu jest w sumie nie wielka, a cena ogromna. Upicie się tutaj to za duży wydatek dla biednego studenta z Polski.

Co nas zdziwiło to fakt, że w tym jednym miejscu można spotkać ludzi w każdym wieku. Najmłodsi uczestnicy ferii to kilku letnie dzieci, a najstarsi sędziwi emeryci. Wszyscy balują razem pomimo późnej pory. Przeciętny Hiszpan zaczyna zabawę o 23.00, a kończy o 7.00.
Kilka fotek z ferii:












sobota, 18 września 2010

Chatka Puchatka

U Winnie spędziłyśmy w sumie 6 dni, co kosztowało nas 120 euro od osoby. Winnie okazała się bardzo miłą i otwartą osobą, posiadała jednak kilka wad, niestety dla nas bardzo istotnych.

Po pierwsze - rżnęła nas na kasę ( i to z góry),

Po drugie - swoją chciwość ukrywała pod płaszczykiem wielkoduszności,

Po trzecie - po pijaku stawała się agresywna (o czym wie połowa mieszkańców Albacete),

Po czwarte - po każdej urządzonej przez nią bibce znikała nam z lodówki część zakupionej żywności,

Po piąte - czemu nie zmieniałą papieru w łazience?

Po szóste - nie udostępniałą nam na własność klucza do mieszkania, z czym wiąże się zabawna historia.

Pewnego słonecznego dnia wybrałyśmy się na zakupy. Wracając z zakupówm, objuczone siatami, dzwonimy do domofonu i odpowiada nam cisza. Na szczęście Doma miała telefon do Winnie. Po 10 próbach w słuchawce odezwał się dźwięczny od piwa głos kobiecy. Drogi czytelniku dobrze domyślasz się, iż owy głos należał do naszej gospodyni. Ciężko było cokolwiek usłyszeć z powodu głosnej muzyki i krzyków ludzi w tle . Powiedziała nam, abyśmy spotkały się na ferii przy Amnesty International.

Łamaną hiszpańszczyzną Ola pytała nieznajomych o drogę na ferię. Na nasze szczęście wszyscy wiedzieli gdzie to jest i każdy chętnie wskazywał nam drogę. Gorzej poszło nam ze znalezieniem Amnesty International. Postawione pod ścianą po raz kolejny zadzwoniłyśmy do Winnie, gdyż nie mogłyśmy znaleźć tego piekielnego miejsca. Poprosiłyśmy ją aby odebrała nas spod Diabelskiego Młyna. Po paru minutach zjawiła się z Ellie (naszą hiszpańska współlokaorką z dredami).Wówczas okazało się, że Amnesty International to bar o nazwie Amnistia Internacional.

Mimo tych wszystkich wad miło wspominamy nasz pobyt u Winnie.

A miało być tak pięknie~~

7 września. Godzina 10.43. Lądowanie w Madrycie. Temperatura: jest ciepło. Nastroje: optymizm.
Żabojady na godzinę zamknęły swoją przestrzeń powietrzną w związku z czym nasz wylot z Warszawy opóźnił się o 58 min. Po wylądowaniu i odebraniu swoich bagaży rozpoczęłyśmy poszukiwania madryckiego metra. Podążając za strzałkami (w liczbie 17 +/- 16) i dokładnymi instrukcjami Frana (naszego hiszpańskiego mentora) dotarłyśmy do entrada al metro.
Przyszedł czas zakupu biletów, co okazało się być nie lada wyzwaniem, dla nas, onieśmielonych zaawansowaniem technologicznym automatów biletowych. Fakt, że w stolicy Hiszpanii często bywają osoby nie posługujące się językiem Cervantes'a, skłonił zarząd transoprtu miejskiego do stworzenia anglojęzycznej wersji tej maszyny. Podekscytowane pierwszym sukcesem, zakupu biletów, uległyśmy złudnemuż wrażeniu, iż najgorsze już za nami. Ta iluzja nie trwała jednak długo (1,5 min), gdzyż naszym oczom ukazały się ruchome schody prowadzące nas wprost na peron. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt że schody poruszały się z prędkością światła, a z naszym astronomicznym, 90-kilowym bagażem, szanse dotarcia w całości na peron były nikłe. Spedziłyśmy dobre 15 min na opracowywaniu strategii pokonania zabójczych schodów. Plan był prosty: musiałyśmy dostosować prędkość do szybkości z jaką one się poruszały. Rezultat: pełen sukces.
Z niewielkimi problemami udało nam się dotrzeć na stację kolejową, z której odjeżdżał pociąg do Albacete. Za cenę 25 euro kupiłyśmy po bilecie. Pozostało nam tylko czekać 2 godziny na odjazd pociągu. Znalazłyśmy wygodne miejsca w poczekalni. Liczyłyśmy na spokojny odpoczynek. Pierwsza godzina przebiegła zgodnie z naszmi oczekiwaniami. Jednak w pewnym momencie na przeciwko nas usiadła para z pozory porządnie wyglądających obywateli Hiszpanii. Głodne przyglądałyśmy się jak wyjmują z przenośnej lodówki apetyczne kanapki. I nagle SZOK!!!Mężczyzna okazał się być posiadaczem ogromnego paznokcia u małego palca prawej dłoni. Jak się później dowiedziałyśmy owy pazur służył mu do wciągania koki albo gry na gitarze. Każda z nas wybrała inną wersję (Ola - gitarzysta, Doma - ćpun).
Podróż pociągiem, można określić jednym słowem: WOW! Super nowoczesny i komfortowy pociąg w niczym nie przypominał naszych wraków z PKP. Na peronie w Albacete miałyśmy zostać odebrane przez Frana. Problem polegał na tym iż nie wiedziałyśmy jak on wygląda a próba skontaktowania się z nim zakończyła się fiaskiem. Okazało się, że Ola źle zantowałą jego numer. Zdesperowane i przerażone, że tę noc spędzimy na dworcu zaczęłyśmy za zmianę krzyczeć jego imię w nadziei że ktoś się odwróci. Tak jednak się nie stało ale po chwili podeszły do nas dwie osoby pytając czy któraś z nas to Aleksandra. To był Fran wraz z naszą przyszłą gospodynią Winnie (tak jak w Winnie the Pooh). Pomogli dotaszczyć nasze bagaże do mieszkania Puchatka, w którym miałyśmy mieszkać do czasu znalezienia własnego lokum. Pokój miał tylko jedną wadę, brakowało w nim łóżka dla jednej z nas. Fran przyniósł materac na którym spała Doma, Ola cieszyła się swoim łóżkiem.
Zmęczone przygodami tego dnia poszłyśmy spać pomimo rozpoczynającej się ferii.