7 września. Godzina 10.43. Lądowanie w Madrycie. Temperatura: jest ciepło. Nastroje: optymizm.
Żabojady na godzinę zamknęły swoją przestrzeń powietrzną w związku z czym nasz wylot z Warszawy opóźnił się o 58 min. Po wylądowaniu i odebraniu swoich bagaży rozpoczęłyśmy poszukiwania madryckiego metra. Podążając za strzałkami (w liczbie 17 +/- 16) i dokładnymi instrukcjami Frana (naszego hiszpańskiego mentora) dotarłyśmy do entrada al metro.
Przyszedł czas zakupu biletów, co okazało się być nie lada wyzwaniem, dla nas, onieśmielonych zaawansowaniem technologicznym automatów biletowych. Fakt, że w stolicy Hiszpanii często bywają osoby nie posługujące się językiem Cervantes'a, skłonił zarząd transoprtu miejskiego do stworzenia anglojęzycznej wersji tej maszyny. Podekscytowane pierwszym sukcesem, zakupu biletów, uległyśmy złudnemuż wrażeniu, iż najgorsze już za nami. Ta iluzja nie trwała jednak długo (1,5 min), gdzyż naszym oczom ukazały się ruchome schody prowadzące nas wprost na peron. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt że schody poruszały się z prędkością światła, a z naszym astronomicznym, 90-kilowym bagażem, szanse dotarcia w całości na peron były nikłe. Spedziłyśmy dobre 15 min na opracowywaniu strategii pokonania zabójczych schodów. Plan był prosty: musiałyśmy dostosować prędkość do szybkości z jaką one się poruszały. Rezultat: pełen sukces.
Z niewielkimi problemami udało nam się dotrzeć na stację kolejową, z której odjeżdżał pociąg do Albacete. Za cenę 25 euro kupiłyśmy po bilecie. Pozostało nam tylko czekać 2 godziny na odjazd pociągu. Znalazłyśmy wygodne miejsca w poczekalni. Liczyłyśmy na spokojny odpoczynek. Pierwsza godzina przebiegła zgodnie z naszmi oczekiwaniami. Jednak w pewnym momencie na przeciwko nas usiadła para z pozory porządnie wyglądających obywateli Hiszpanii. Głodne przyglądałyśmy się jak wyjmują z przenośnej lodówki apetyczne kanapki. I nagle SZOK!!!Mężczyzna okazał się być posiadaczem ogromnego paznokcia u małego palca prawej dłoni. Jak się później dowiedziałyśmy owy pazur służył mu do wciągania koki albo gry na gitarze. Każda z nas wybrała inną wersję (Ola - gitarzysta, Doma - ćpun).
Podróż pociągiem, można określić jednym słowem: WOW! Super nowoczesny i komfortowy pociąg w niczym nie przypominał naszych wraków z PKP. Na peronie w Albacete miałyśmy zostać odebrane przez Frana. Problem polegał na tym iż nie wiedziałyśmy jak on wygląda a próba skontaktowania się z nim zakończyła się fiaskiem. Okazało się, że Ola źle zantowałą jego numer. Zdesperowane i przerażone, że tę noc spędzimy na dworcu zaczęłyśmy za zmianę krzyczeć jego imię w nadziei że ktoś się odwróci. Tak jednak się nie stało ale po chwili podeszły do nas dwie osoby pytając czy któraś z nas to Aleksandra. To był Fran wraz z naszą przyszłą gospodynią Winnie (tak jak w Winnie the Pooh). Pomogli dotaszczyć nasze bagaże do mieszkania Puchatka, w którym miałyśmy mieszkać do czasu znalezienia własnego lokum. Pokój miał tylko jedną wadę, brakowało w nim łóżka dla jednej z nas. Fran przyniósł materac na którym spała Doma, Ola cieszyła się swoim łóżkiem.
Zmęczone przygodami tego dnia poszłyśmy spać pomimo rozpoczynającej się ferii.
wiec, jestem podwrazeniem technoligii, myslalam ze nie jest az tak super, a tu wow :) uwazam ze krzyczenie Fran! Fran! na peronie to Domy pomysl :D ale Doma, Fran to nie Ku Dzium Pio :D
OdpowiedzUsuńNie jest istotne czyj byl pomysl, ale czyje wykonanie. Mnie bolalo gardlo, wiec nie moglam za bardzo krzyczec, natomiast Doma juz tak. I mosze Ci powiedziec, ze calkiem dobrze jej to szlo. Jednym slowem: SZACUN.
OdpowiedzUsuńJa tam zawsze wolalam naszego Sonbe *^.~*
OdpowiedzUsuńDziekuje za uznanie. Z tego miejsca pragne rowniez podziekowac Oli (alias Hola), ktora pomimo glupiego pomysl wziela udzial w projekcie dajrcia ryja na dworcu.
wiesz Doma, pomysl nie najmadrzejszy, ale skuteczny! to wazne! :D
OdpowiedzUsuń